Był piękny, letni poranek, kiedy Fairsky obudziła się w swoim domku, w miasteczku portowym Umlobi Wolowandle. Mieszkała tam od całkiem niedawna, co oznaczało, że jeszcze nie do końca przyzwyczaiła się do życia z dala od wszechobecnej natury... Latem dni bywały strasznie gorące, dosłownie czuła, jakby usychała. I mimo że mieszkała teraz niemalże nad samym oceanem, ludzie i inne rasy zamieszkujące port i tak wybierali się do wody na... łodziach! Niepojęte. Mimo wszystko, nie mogła tak po prostu rozkoszować się naturą, podczas gdy tylu gapiów wciąż kręciło się po nabrzeżu. Dlatego też dzisiaj, gdy tylko otworzyła oczy, od razu wiedziała - wraca na łono natury zregenerować siły. Oczywiście nie na stałe, lecz całodniowy wypoczynek w jakimś lesie, oraz kąpiel w dzikim stawie powinna wystarczyć na jakiś czas.
Dlatego też teraz wędrowała przez wschodnie tereny, aby dotrzeć do miejsca, o którym słyszała nie raz. Wiele rosłych, liściastych drzew i cudowny zapach natury od razu wprawiły ją w dobry humor. Ale jeszcze nie tego szukała...
Wędrowała wgłąb lasu, wydeptaną przez niezliczoną ilość stóp ścieżką, rozglądając się bacznie dookoła. W oddali, między drzewami mignęła jej sylwetka kilku skubiących trawę saren, postanowiła jednak zostawić je w spokoju. Sama ich obecność i tak poprawiła jej samopoczucie.
Zagłębiła się jeszcze parę metrów w las, kiedy wreszcie natrafiła na iście zaczarowane miejsce. Któż by pomyślał, że gęstwina zarośli kryje w sobie taki skarb! Wystarczyło zboczyć lekko ze ścieżki - nie bała się zgubienia drogi powrotnej. Czuwał nad nią instynkt... I zwierzątka, ale do nich wolała się na razie nie odzywać.
Teraz wreszcie weszła w gęstwinę, a jej oczom ukazał się niesamowity widok. Niewielka polana pełna rozmaitych roślin, kolorowe kwiaty, latające dookoła barwne owady, ptaki, a to wszystko skąpane w pełnym, letnim słońcu. Stanęła pośrodku swoistego okręgu z zieleni i zaczerpnęła pełną piersią powietrze. Czyste, świeże, niezmącone niczyim zapachem, cudownie dodawało energii. Ach, jakże jej tego brakowało! Leśne runo było tak zielone, że aż nierealne, na dodatek bujne i życiodajne. Oczami wyobraźni widziała już swoje bose stopy na miękkiej trawie, dlatego też szybko zdjęła z siebie obuwie i rozkoszowała tym uczuciem wolności.
W oddali zamajaczyła jej woda. Ciepło słońca otulało jej skórę, a lekki wiatr przyjemnie kontrastował chłodem. To sprawiło, że nabrała jeszcze większej ochoty na zespolenie z naturą... Rozejrzała się bacznie dookoła, aby upewnić się, że jest sama.
Wszystko wskazywało na to, że od dłuższego czasu zagajnik nie gościł żadnej humanoidalnej istoty, dlatego też postanowiła oddać się całkiem wypoczynkowi, po który tutaj przybyła.
Nie czekając już dłużej, zsunęła z bladych ramion delikatny materiał białej sukienki, który ześlizgnął się po gładkiej skórze z wdziękiem i bezszelestnie opadł na trawę pod jej stopami. Zrobiła krok naprzód, opuszczając materiałowy okrąg, po czym z wielką dozą pewności siebie zaczęła przechadzać się po zagajniku.
Miała w planach kąpiel, nic bowiem nie działa na Najady tak dobrze, jak dziki, leśny strumień, jednak najpierw postanowiła poskubać nieco dzikich jeżyn rosnących na krzewie nieopodal.